Miejsce to czekało na nas od kilkunastu tygodni. W końcu przyszedł dzień, w którym wybraliśmy się do Białowieży, z krótkim postojem w stolicy. Zdmuchnęłam kurz z eleganckiego zaproszenia do „Masz Gulasz”, które to trafiło w moje ręce jako nagroda w konkursie kulinarnym. Miła nagroda.
I bardzo smaczna, jak się później okazało.
Bistro „Masz Gulasz”
urządzone jest z rozmachem, zdecydowanie bliżej mu do dobrej restauracji
niż zwyczajnego baru. Wygodne kanapy pod ścianami i ciekawy wystrój
czynią to miejsce ciepłym i gościnnym. W dużym lustrze zawieszonym
niemal pod sufitem odbija się całe pomieszczenie. Jest i ogródek na
zewnątrz, oddzielony od chodnika iglakami. Z pięknym wielkim bukietem
świeżych kwiatów na stoliku.
Zamówiłam chłodnik, mąż
wybrał lobio (zupa fasolowa w sosie orzechowym, świeża kolendra,
przyprawy gruzińskie), córka zupę owocową. Chłodnik klasyczny,
wyśmienity, taki, jaki lubię i jaki sama robię w upalne dni. Zupa lobio
była rewelacyjna. Nie obroniła się jedynie owocowa, ale muszę przyznać,
że naszej sześciolatce niewiele ostatnio smakuje. Sama nie mogę ocenić,
bo zupy owocowej nigdy nie lubiłam. Dodam jeszcze, ze ciepłe zupy
zostały podane w uroczych, niewielkich rondelkach.
Na drugie danie wybrałam
chinkali z karty gruzińskiej (ręcznie robione pierożki z rosołkiem w
środku), mąż zamówił gulasz węgierski a córeczka postawiła na danie
tolma (gołąbki w liściach winogron z sosem jogurtowo-czosnkowym).
Zostałam poinstruowana, jak powinnam podejść do mojego dania, by nie
stracić ani kropli cennego rosołu. I polubiłam kuchnię gruzińską. Danie
konkretne, dobrze doprawione, wyraziste w smaku. Zasmakowało i młodszej
damie. Za to na mój talerz trafiły, w ramach wymiany, niewielkie
gołąbki, prosto z żółtego saganeczka (saganeczki bardzo przypadły nam do
gustu i gdyby obok był sklepik z takowymi, nie oparłybyśmy się). Znów
danie porządnie doprawione, ciekawe w smaku, godne polecenia. Gulasz
natomiast był pikantny i chyba nie do końca przypadł do gustu mężowi.
Ale narzekań nie było. Miłe było to, że wszystkie dania były świeże,
przygotowane na miejscu, z charakterem.
Na koniec domówiłam
jeszcze paprykę grillowaną z rozmarynem. Też znakomita. Rozmaryn rośnie w
doniczkach na barze wewnątrz restauracji. Sama widziałam, jak pani
kelnerka przyjęła zamówienie i po drodze do kuchni zerwała kilka gałązek
do zamówionej przystawki. Ucztę zakończyłam kieliszkiem półsłodkiego
wina gruzińskiego. Bogaty bukiet, wspaniały smak i aromat. Żałuję tylko,
że nie nabyłam butelki wina do domu.
W „Masz Gulasz” była bardzo miła i pomocna pani kelnerka. Obsługa na szóstkę. Jak zresztą wszystko inne.
Miło być tu gościem, powiem więcej – rozkosznie być tu gościem.
Gdybym mieszkała w Warszawie to z całą pewnością zaglądałabym do „Masz Gulasz” regularnie.